Miniatury

  • Sygnet

    – No złaź! Nie jesteś mu już potrzebny…
    Sygnet błyszczał w półmroku i obracał się wolno na palcu.
    Nie zsuwał się jednak ze zwęglonego kciuka, mimo licznych stęknięć i sapnięć pochylonego nad nim Kurta Felsa.
    Mężczyzna zaparł się mocniej kolanem o wyschniętą ziemię. Jedną rękę oparł o kość wystającą ze spopielonego barku nieszczęśnika pod nim, a drugą znów spróbował zerwać pierścień ze skostniałej dłoni.
    Ani drgnął.
    Żołnierz zagryzł zęby i otarł rękawem munduru pot perlący się na czole. Nie miał zamiaru dać za wygraną.
    – Zostaw umarlaka w spokoju i znikajmy stąd – powiedziała Vivienne. – Jesteś jak sroka. Wystarczy błysk w trawie…
    Kurt obrócił się i zmierzył ją wzrokiem.
    Jej wyprostowana sylwetka ledwo zarysowywała się na tle bordowego, szybko ciemniejącego nieba. Wieczorny wiatr unosił lekko końcówki jej brązowych włosów i osuwał ich kosmyki na jej opaloną twarz. Miała wyraz skrajnej dezaprobaty.
    – Wiesz dlaczego ogień drakkena nie stopił tej błyskotki? – zapytał. – To kindar, metal Szarawych. Jeszcze sprzed Zamieci. Wart więcej niż cały mój ekwipunek.
    – Porażająca kwota – rzuciła beznamiętnie. – Jak sobie chcesz. Ja idę dalej. Chmury coraz rzadsze, a ja nie mam zamiaru zostać długo pod Krwawym Księżycem…
    Wzruszył ramionami.
    Obrócił się za nią dopiero, gdy jej kroki przycichły. Patrzył chwilę jak żwawym krokiem szła przez płaskie, skamieniałe pustkowie. Skórzaną kurtkę przerzuciła sobie przez ramię i zlewała się coraz bardziej z zamglonym, czerwonym horyzontem. Majaczyła na nim drżąca od upału ściana pyłu i kurzu.
    Jeger mruknął coś pod nosem i znów stanął nad spalonymi zwłokami leżącymi pośrodku szarego okręgu popiołu. Jego wzrok nieustannie przyciągał samotny, srebrny błysk sygnetu w dole.
    Oparł ręce na biodrach.
    – Kindar. Na zwykłym uroczysku. Niebywałe.
    Wtem ziemię zalał szkarłatny blask. Łagodnie, płynnie, jakby ktoś odsunął cicho zasłony w pokoju.
    Kurt uniósł głowę ku otwierającym się chmurom.
    Wyzierał z nich ostry kształt czerwonego sierpa księżyca. Wyraźny i upiornie bliski, jak na wyciągnięcie ręki. Przypominał zakrzywione ostrze kosy zawieszone w całkowitej czerni. Ciemne obłoki omijały go teraz niczym rzeka opływająca głaz.
    Wiatr zawiał mocniej. Zimny i przejmujący.
    Wtedy zwęglony trup podniósł się z ziemi.
    Usiadł niezdarnie, jak bezwładna lalka, a jego szczęka rozwarła się na oścież z chrapliwym, gardłowym wyziewem. Puste oczodoły zwróciły się ku sparaliżowanemu tym widokiem Kurtowi, po czym nadłamana ręka nieumarłego pochwyciła go za nogę.
    W powietrze uniósł się wysoki krzyk jegra, prawie pisk.
    Upadł ciężko na plecy, wzbijając w górę różowawy kurz. W pierwszym instynkcie próbował odepchnąć się od ziemi prawą nogą, pomóc sobie łokciami, lecz czarne ręce umarłego miały mocny chwyt. Każde wierzgnięcie sprawiało, że kościane palce zaciskały się głębiej, drapiąc bezlitośnie, aż polała się krew.
    Kurt krzyknął z bólu i wymierzył kopniaka w głowę truposza.
    Słychać było trzask pękających kości, gdy odsłonięta żuchwa wyłamała się z czaszki i spadła na ziemię. Uderzenie odrzuciło na chwilę głowę nieumarłego w bok, lecz ta po chwili nieubłaganie znów skierowała się ku broniącemu się mężczyźnie, strasząc teraz samym górnym rzędem brązowych zębów.
    Szkielet zaciągnął ze świstem powietrze, wprost w ziejącą czerń otwartego gardła, a potem zarzucił szerokim łukiem drugą rękę na udo ofiary, chwytając się jej spodni i próbując się podciągnąć wyżej. Wspiąć się na leżącego, wpełznąć po jego wojskowych ubraniach.
    Za dźwiękiem szybko bijącego serca. Za zapachem potu.
    Byle bliżej soczystego gardła.
    Jeger warknął jak rozjuszony wilk, trochę z bólu, a trochę dla dodania sobie odwagi. Kopnął po raz drugi i trzeci. Tym razem trafił w odsłonięty, zapadający się tors.
    Wygięte, osmalone żebra rozpadły się pod uderzeniem buta jak wysuszone gałązki, raniąc nogę mężczyzny odłamkami kości, wciągając ją w głąb klatki piersiowej.
    Utknęła w niej na dobre.
    Kurt zrezygnował z próby wyswobodzenia się i zaparł się mocniej łokciami, jednocześnie odpychając ożywieńca jak najdalej od siebie coraz bardziej słabnącą nogą. Próbował wyciągnąć nóż z kabury przy pasie, w akompaniamencie nieludzkich odgłosów, trupich skrzeków i obijających się o siebie kości. 
    Sprzączka kabury wyślizgiwała mu się jednak z palców.
    Umarlak uniósł głowę i znów zaciągnął ze świstem wieczorne powietrze, telepiąc się przy tym i szarpiąc z wierzgającymi nogami leżącego jegra, rozdzierając jego spodnie, przesiąkając krwią.
    Czerwone światło Krwawego Księżyca padło w jego oczodoły.
    Przez krótką chwilę kościej patrzył tak w niebo, wprost w oblicze nocy, która to uniosła go z popiołu wprost w koszmar pełen głodu.
    A potem zatopił zęby w nodze mężczyzny pod sobą.
    –  Nie. Nie!
    Powietrze przeszył nagły świst.
    Pocisk najpierw zadrasnął ucho Kurta, a później roztrzaskał głowę nieumarłego na kilka części. Każda z nich poleciała w inną stronę, rozsypując się w powietrzu jak czarny piasek na wietrze.
    Zwłoki opadły i legły na jegrze, a ucisk zakrwawionych pazurów zelżał, gdy uleciało z nich niewidoczne tchnienie księżyca. Zdeformowany tors trupa syczał jeszcze chwilę, aż ucichł całkiem.
    Kurt wyczołgał się na plecach spod kości.
    Złapał się za lewe ucho. Spomiędzy palców ciekła krew.
    Obrócił się i zobaczył stojącą nieopodal Vivienne.
    – Znowu w ucho. Nienawidzę, gdy to robisz. Mogłaś mnie zabić!
    Wzruszyła ramionami i wsunęła rewolwer do kabury.
    – Tymczasem uratowałam ci życie. Błąd, którego być może już więcej nie popełnię, kto wie?
    – Celowałaś we mnie czy w niego?
    Vivienne ruszyła powoli w stronę siedzącego jegra, a piasek i żwir chrzęściły pod jej wysokimi butami. Wydawała się rozbawiona.
    – Odpowiedź na to pytanie pozostaje moim brzemieniem, Kurcie Fels. A teraz wstawaj, bo pustkowie niebawem podniesie o jednego ożywieńca więcej. Takiego chciwego i upartego.
    Stanęła nad nim i wyciągnęła ku niemu rękę.
    Zadarł głowę do góry i po chwili wahania chwycił jej dłoń. Skórzana rękawica na dłoni dziewczyny zatrzeszczała, gdy mężczyzna z wysiłkiem podnosił się z ziemi.
    Jego oddech był ciężki, wyczerpany, a spojrzenie mętne, jakby kręciło mu się w głowie.
    Czerwone światło malowało na jego usianej bliznami kwadratowej twarzy ostre cienie. Policzki miał wybrudzone czarnym pyłem z trupa, który mieszał się teraz z krwią i ściekał mu po brodzie.
    Stęknął, gdy oparł ciężar na zranionej nodze.
    – Poderżnę ci kiedyś gardło przez sen – wysyczał.
    Uśmiechnęła się lekko.
    – Czekam na ten pokaz akrobatyki i finezji – odparła. – Chodź. I nie zapomnij o sygnecie, chyba na niego zasłużyłeś.
    Odwróciła się płynnie na pięcie i lekkim krokiem ruszyła przed siebie. Co chwilę spoglądała wyzywająco na księżyc, ostra linia jej szczęki uniesiona ku niebu, długie włosy rozwiane za plecami. Nuciła pod nosem jakąś spokojną piosenkę, chyba z Alnastagu.
    Długi rewolwer kołysał się w kaburze razem z jej biodrami. Rewolwer, z którego prawie go przed chwilą zabiła.
    Kurt stał tak chwilę, a krew ciekła mu powoli po szyi za koszulę.
    – Dziękuję – szepnął cicho.


  • Zimnica

    Wysoki, kamienny mur rozpada się nagle przy skwierczeniu ocierających się o siebie głazów, lecących na boki, na trawnik, osuwających się po ciemnoszarym pancerzu czołgu. Resztki drewnianej bramy wylatują z trzaskiem w powietrze, rozbite przez wynurzającą się zza zgliszczy lufę i opasłą, kanciastą wieżę pojazdu. Ciężkie, przerdzewiałe gąsienice wtaczają się z impetem przez powstały zwał kamieni, niosąc na grzbiecie metalowe, pancerne monstrum.
    Czołg wjechał na skromne podwórze, otulone z jednej strony niską zagrodą i białym domostwem, z drugiej niewielkim sadem otwartym od północy na opromienione słońcem pole.
    Huk przegonił bawiące się nieopodal dzieci, podwinął ogon uciekającemu między jabłonkami psu i sprawił, że siedzące przy stole małżeństwo wstało i zamarło w bezruchu.
    Kurz i pył osiadł na dębowym stoliku i rozłożonych na nim talerzach pełnych pokrojonego ciasta. Wystawały z niego teraz drzazgi z krzeseł i strąconej ku ziemi jabłonki, która to znikła moment temu pod gąsienicami czołgu.
    Mieszkańcy domu, nie licząc schowanego w jamie psa i dzieci wystawiających głowy zza snopka siana, nadal stali, zamrożeni, wpatrzeni szeroko otwartymi oczyma w zagładę przed nimi.
    W tym momencie wieża czołgu obróciła się powoli, świszcząc złowrogo i czterometrowa lufa potwornego kalibru zatrzymała swój obrót na wprost zaparkowanego na polu czerwonego traktora.
    Rozległ się kolejny huk, który zdmuchnął zaciekawione uśmiechy z twarzy dzieci, resztki zastawy ze stołu i liście z pobliskich jabłonek.
    Wiatr zmagał się chwilę z dymem buchającym z lufy czołgu, w końcu rozwiał go całkiem i odsłonił stojący w ogniu wrak traktora.
    Wtem otworzyła się klapa czołgu. Wyłonił się z niej młody mężczyzna w skórzanej czapce, z bujnym, ciemnym wąsem na ziemistej twarzy.
    Wydawał się nieco zażenowany.
    – Chwała Imperatorowi, i tak dalej – zaczął i rozejrzał się wokół. – To Zimnica, prawda?
    Właściciel domu przełknął z trudem ślinę, prawie się nią dławiąc.
    – Nie – odpowiedział cicho.
    – Nie? Zimnica, numer 36?
    – Nie, proszę pana.
    Czołgista westchnął i jeszcze raz spojrzał na połamane krzesła, na zgliszcza muru, na dzieci, na psa, na strzaskane jabłonki i płonący traktor.
    – No to przepraszam.


  • Czereśnie

    Siergiej Madera zebrał z trudem ślinę i splunął na ziemię.
    Patrzył chwilę na mrówki okrążające jego spienione plwociny wśród ciemnych grudek widmolandzkiego czarnoziemu, a potem podniósł wzrok i już z nieco mniejszym zainteresowaniem przeciągnął nim po okolicznych połaciach rzepaku. Jego jaskrawa, żółta zasłona opadła na leniwe wzgórza wokół, ciągnąc się aż po drżące od gorąca powietrze na odległym horyzoncie.
    A tam, w oddali, kłębił się dym.
    Jego czarne jak smoła, tłuste obłoki niosły się wysoko przez niebieskie, wiosenne niebo, sunąc coraz wyżej i wyżej ku nielicznym chmurom. Cokolwiek płonęło poza zasięgiem wzroku, musiało być pożerane niezwykle intensywnie by nakarmić tak szeroki, złowrogi pióropusz zniszczenia.
    Żołnierz kaszlnął, gdy jego płuca zaciągnęły gryzący, słodki swąd spalenizny.
    – Drakken? – zapytał cicho sam siebie.
    Zmrużył brwi, odwrócił się i zbiegł w dół rzepakowego wzniesienia, ku skrytemu w cieniu czereśni pojazdowi opancerzonemu.
    Na szerokiej, ciemnozielonej płycie dachowej maszyny leżał jeden z jegrów. Ręce podłożył sobie pod głowę, nogi oparł o wystający z pancerza właz, a oczy zakrył wojskową czapką polową. Obok niego leżała niebieska manierka.
    Siergiej złapał za jego nogawkę i potrząsnął nią lekko.
    – Torpeda? – szepnął.
    – No?
    – Ogień na horyzoncie.
    – I dobrze. Niech nas pochłonie.
    Madera mruknął coś tylko i skierował się w kierunku pobliskiej czereśni.
    Pod jej rozkwieconą, śnieżnobiałą koroną stał oparty o drabinę Kurt Fels, wyciągając zakrzywionym nożem ziemię spod paznokci. Światła i cienie tańczyły na jego masywnej, poszarpanej licznymi bliznami twarzy.
    – Nie zastanawiałeś się dlaczego u nas drzewa kwitną i owocują naraz? – zapytał nerwowo Siergiej. – Pewnie nie… – dodał, gdy odpowiedziała mu cisza.
    Podszedł kilka kroków bliżej i zadarł głowę w górę.
    U szczytu drabiny zobaczył Gustawa Kresa zbierającego czereśnie do worka, który zawiązał niedbale z ciemnoszarej kurtki od swojego munduru.
    Madera zbierał się chwilę w sobie nim ułożył w głowie odpowiednie słowa.
    – Byłem na wzgórzu. Na horyzoncie dym jak smoła, aż po chmury. Panowie, myślę, że to jakiś drakken albo inna zaraza…
    – Znowu piłeś benzynę? – zapytał z góry Kres. – Przyznaj się.
    – Nie piłem.
    Na te słowa Gustaw wypuścił z palców czereśnię.
    Odbiła się od szczebla drabiny i znikła w wysokiej trawie.
    – I tyle by było z wąchania kwiatów od góry. Zaraz będziemy je wąchać od spodu – westchnął.
    – Oto mój kolega, poeta!
    – Cicho tam, szczawiu – burknął Gustaw patrząc w dół drabiny. – Budźcie lepiej Torpedę, zapalamy silnik i jedziemy marnować powietrze i imperialną ropę gdzie indziej… Poza tym skąd tutaj, do ciężkiej cholery, drakken? Tak daleko na południu… Nie wiem co go tu ściągnęło, jakie widmolandzkie drogi życiowe…
    Oczy milczącego dotychczas Kurta rozbłysły na te słowa:
    – Widmolandzkie drogi życiowe? W mojej ocenie nasze życie w jegerbatalionie przypomina bardziej ogromne rondo, na którym kręcimy się bez trzymanki w rozpędzonych czołgach, a siła odśrodkowa rozlewa kawę z kubków po twarzach pasażerów.
    – Dobra, dobra.


  • Arystokraci

    Pocisk drasnął jej ramię.
    Vivienne zacisnęła zęby i opadła gwałtownie drugim bokiem na ścianę korytarza. Dało jej to wystarczające podparcie by oddać przed siebie na ślepo trzy strzały.
    Gdzieś w półmroku przed nią zwalił się na posadzkę martwy cień.
    Drugi akolita wyskoczył zza winkla z nożem w ręku. Kaptur czarnej szaty mnicha miał odrzucony na plecy. Odsłaniał bladą twarz ziejącą śliną i szaleństwem. Choć jego oczy były puste, ślepe, zalane atramentem narkotyku, błyskawicznie zwrócił się ku rannej agentce Dozoru, tłukąc buciorami o posadzkę i wrzeszcząc nieskładnie, zupełnie jakby prowadziła go tylko woń jej krwi.
    Nie zdążył nawet podnieść ostrza w górę.
    Rozległ się głuchy łomot kolejnego wystrzału.
    Trafiła go w szyję. Wąski strumień krwi bryzgnął na ścianę, akolita zachwiał się w biegu, prawie upadł, lecz zatrzymała go dopiero druga kula roztrzaskująca mu skroń w rozbłysku światła. W powietrzu rozprysła się czerwona smuga przemieszana z kawałkami czaszki, a on sam huknął o spróchniałe deski jak pacynka, którą ktoś odciął od linek.
    Vivienne wyrzuciła z siebie długie westchnienie ulgi i spojrzała na rękaw swojej brunatnej kurtki. Szybko ciemniał od krwi.
    Zdjęła z siebie okrycie, odsłaniając oliwkową cerę wychowanej w słońcu cesarskiej Stolicy, a następnie ciasno opatrzyła ranę, cały czas mierząc bronią w pustkę korytarza. Pomogła sobie zębami, używając wąskiego kłębka bandaża schowanego przy pasie.
    Chwyciła pistolet oburącz i powoli ruszyła przed siebie, oddychając płytko przez półotwarte usta, czując pot perlący się na jej smukłej twarzy, ściekający wzdłuż ostrych linii opalonych policzków. Okalał jej oczy słonymi smugami.
    Zakrwawioną kurtkę zostawiła za sobą, co w każdym innym przypadku byłoby śmiercionośnym błędem, lecz nie miało to już znaczenia. Umazane arteriami ściany dowodziły tego, że wyznawcy kultu dawno zdążyli już wpaść w szał, a gra zamieniła się z łowów w rozganianie rozwścieczonego roju fanatyków.
    Jej uwagę zwróciły półotwarte drzwi przed klatką schodową.
    Otworzyła je powoli nogą i stanęła w progu.
    W niewielkiej sali zalanej ciepłym światłem wieczoru, przy dębowym stole, siedział rosły mężczyzna w ciemnoszarym mundurze karnej Kompanii Śmierci.
    Pomarańczowe refleksy słońca prześwitywały pomiędzy wzdętymi wiatrem firankami zawieszonymi przy wysokich, katedralnych oknach, tańcząc na zamyślonym obliczu żołnierza.
    Jego kwadratowa twarz, usiana rojem niewielkich blizn, jak po śrucie, poruszała się miarowo, przeżuwając kawałek posiłku. Masywna dłoń bez palca serdecznego wodziła widelcem po srebrnym talerzu i wybierała z niego kawałki mięsa.
    Przy bogato zastawionym stole siedziały jeszcze cztery osoby, lecz poza milczącym skazańcem nikt nie częstował się wczesną kolacją. Dwie panie w długich alabastrowych sukniach leżały z głowami w talerzach, młodzieniec o rudych włosach spoczął z głową zwisającą mu na pierś, a kolejny mężczyzna zastygł z ręką zaciśniętą na własnej szyi.
    Przez pomieszczenie niosło się tylko stukanie widelca i ciche pomlaskiwanie.
    Muszka i szczerbinka rewolweru spotkały się na twarzy żołnierza.
    – Daj mi jeden powód żebym cię nie rozwaliła – powiedziała Vivienne.
    Mężczyzna spojrzał niechętnie na lufę broni, ocenił jej długość i chyba nabrał nieco respektu, gdyż odłożył widelec, odchylił się w krześle i powiódł lubieżnym spojrzeniem od pełnych ud dziewczyny, jej brzucha, aż po piersi i opaloną twarz.
    – Jedzenie jest przepyszne, a jak mnie rozwalisz, ubrudzę mózgiem sałatkę.
    Zatrzymał wzrok na jej bandażu i przejechał językiem po zębach jak zły wilk z baśni.
    – Krwawisz – stwierdził głębokim głosem. – Co taka powabna agentka Dozoru robi tak daleko od Stolicy?
    – Co widmolandzki trep robi tak daleko od butelki wódki? – odgryzła się.
    – Mam wino – żachnął się i spojrzał na jej rękę. – Kto to?
    Mimowolnie zerknęła na swój kruczy tatuaż przedstawiający dwie nagie kobiety splecione w miłosnym uścisku. Ich ciała były obsypane zordańskimi runami, zapisane niewypowiedzianym, czarnoksięskim urokiem.
    – Lithdrae i Eludir.
    – Zordańskie boginie w ludzkiej postaci? I nie boisz się podciągać rękawów w tramwaju? – zapytał i pokiwał z uznaniem głowa. – A myślałem, że wy tam w stolicy wiecie tylko jak umierać.
    – Zaraz możesz mi zademonstrować widmolandzką wersję umierania – parsknęła. – Co się stało z tymi ludźmi? To twoja sprawka?
    – Chwyciła ich za gardła ponura proza Widmolandu.
    – Daruj sobie te szczeniackie odzywki. Jesteś tak zabawny jak nadgryzione trupy wiszące u bram Strzaskanej Korony, tylko polotu masz mniej.
    Żołnierz wybuchł na te słowa gromkim śmiechem.
    Zadudniło.
    Pocisk brzdęknął o srebrny pucharek z winem, posyłając go w kierunku ściany, i rykoszetował ze świstem, rozlewając szkarłat po całym stole.
    Jasne krople trunku spływały po bruzdach na twarzy mężczyzny, po jego zamkniętych powiekach, zaciśniętych ustach i opryskanym mundurze. Ręce automatycznie wyrzucił do góry i trzymał je tak, jakby czekał na kolejny strzał.
    – Mów – warknęła.
    – Spóźniłaś się o godzinę. Gdy wdrapałem się tu przez okno, oni już nie żyli. Musieli wiedzieć, że akolici Czarnego Sierpa otoczyli ich dom, że nie ma dla nich ratunku. Zrobili więc to, co arystokraci robią najlepiej… – otworzył jedno oko. – Napchali ryje smoczym mięsem, dosypali trucizny do kielichów i zdechli. Ten młody jeszcze się trząsł, gdy tu wszedłem. Mogłem go uratować, ale wolałem zjeść w spokoju.
    Vivienne opuściła w obrzydzeniu kąciki ust i wskazała mu głową okno.
    – Idziesz ze mną. Pokażesz mi drogę do Samotni.
    – No nie wiem, to chyba nie najlepszy pomysł – powiedział powoli.
    – A przestrzelił ci ktoś kiedyś dłoń?
    – Nie było jeszcze takiego odważnego.


  • Trupojad

    Ciało było cięższe od sumienia kata.
    Gdy złożyli je wreszcie w dziurze pod wbitą w ziemie łopatą, zajęło im dłuższą chwilę nim odzyskali oddech, dysząc chrapliwie w cieniu korony sinej olchy chylącej się ku nim jak szubienica.
    Wokół rozpościerały się zgniłe połacie Żelaznych Bagien, martwych trzęsawisk przetkanych niską wstęgą mgły, która owijała ciasno wystające z wody kikuty drzew i krzaków.
    Gdzieniegdzie można było również dostrzec przeżarte rdzą sylwetki pojazdów na wpół pożartych przez żarłoczny, gęsty muł.
    – Mogliśmy mu kazać go wykopać, jak na starych filmach… – stwierdził Douglass.
    – Przecież miał połamane ręce – odburknął Forrest.
    – No tak – wysapał. – Trzeba go będzie zasypać wapnem, bo go trupojady wywęszą.
    Douglass odetchnął wreszcie, odszedł kilka kroków od szpadla, pochylił się nad czarnym foliowym workiem pod nimi i rozpiął rozporek.
    – Co ty wyprawiasz?
    – Piwo ciśnie, a jemu i tak wszystko jedno…
    – Ale mnie nie!
    Wtem rozległ się za nimi urwany pisk, prawie skrzek.
    Odwrócili się synchronicznie jak tańczące figury z mechanicznych zegarów zdobiących przepastne ratusze cesarskiego Inspektoratu: Douglass z karabinem opartym niezręcznie o biodro, Forrest z pękniętym nożem w wielkiej łapie i równie spękanym garniturem wyszczerzonych zębów.
    Stał nie dalej jak trzydzieści metrów od nich.
    Nadgryziony grzyb wystawał mu z ust; może go właśnie jadł, a może mu wyrósł.
    Puste spojrzenie otwartych źrenic o barwie mleka z krwią, choć pozornie bez wyrazu, zdawało się mieć zaklęte w sobie przerażenie. Zastygł na chwilę w bezruchu w tej swojej porwanej kamizelce i drelichowych spodniach, a potem najwyraźniej porzucił nadzieję i rzucił się do ucieczki.
    Forrest splunął na ziemię.
    – Zbierał grzyby… jebany… – wyrzucił z niedowierzaniem. – No łap go!
    – Po co? Trupojady nie kapują.
    – Prędzej czy później wszyscy kapują, Douglass. Zwłaszcza trupojady.
    Po tych słowach wyrwał mu karabin i przesadził wykop długim susem kulawej gazeli, pędząc przed siebie chwiejnymi krokami, grzęznąc w błocie zatęchłego trzęsawiska i przeklinając nieco za duże buciory, które przymierzał przed chwilą, gdy jeszcze były ciepłe.
    – Gdyby to mnie mordowali, to nikt by tu nie przylazł, kurwa nikt! – ryczał oddalając się.
    Douglass westchnął, wsłuchał się chwilę w chlupot butów Forresta, w metaliczny klekot zaciętego magazynka karabinu, z którym walczył, w dzikie zawodzenie przegniłego turysty wspinającego się po wraku czołgu i rzucającego grzybami w goniącego go oprawcę.
    Spuścił wzrok na foliowy worek i sięgnął do rozporka.


  • Odłamki

    – Słyszałeś już o awanturze w Widmolandzie?
    – Moim zdaniem…
    Straszliwy huk zagłuszył nawet stukot jadącego za oknem tramwaju.
    Odłamki szkła i drewnianej framugi dmuchnęły w twarze siedzących przy stole mężczyzn, wyrzucone falą uderzeniową, która zmiotła ze stołu naczynia, a rozmawiających posłała na posadzkę. Leżeli tak chwilę bez ruchu, owiani dymem, dysząc ciężko wśród zbitej porcelany i powywracanych mebli.
    Pierwszy oczy otworzył inspektor Claes.
    – Janssen, żyjesz? – sapnął.
    – Żyję.
    – Po co?
    Zaśmiali się obaj i znów umilkli.
    Po chwili usłyszeli zbliżające się wycie syren odbijające się echem wśród kamienic.
    Claes wstał z jękiem, łapiąc się za plecy łupiące tępym bólem. Bezwiednie próbował przetkać uszy, w których wciąż zalegał pisk po wybuchu, i wodził wzrokiem po zrujnowanej kawiarni. Nie potrafił poskładać w całość obrazów dwojących mu się w oczach, znaleźć choćby jednej niezbitej butelki na barze, jednej ściany niewybrudzonej sadzą, jednego przytomnego gościa.
    Przed wyjściem na ulicę zerknął jeszcze na towarzysza.
    – Nie podnoś się. Sprawdzę co się tam dzieje.
    Na zewnątrz unosiła się szara kurzawa przysłaniająca słońce. Poruszały się w niej zgięte cienie ludzi. Niektórzy mieli twarze i ręce zalane krwią, inni szli chwiejnie w losowych kierunkach, patrzyli w pustkę. Wiele osób siedziało na krawężniku, drżąc i łkając, prowadząc przytłumione rozmowy przeplatane krzykami i jękami niosącymi się gdzieś zza ściany pyłu rozmazującej ulicę.
    Wbiegł w nią właśnie oddział miejskiej żandarmerii, niosąc ze sobą nosze i zielone torby, które wryły się w pamięć inspektora Claesa bardziej niż wszechobecny swąd spalenizny.
    Ruszył za żołnierzami w głąb skrzyżowania, powłócząc nogami, z piskiem w uszach, piaskiem w gardle.
    Szybko zobaczył płomienie i wijący się nad nimi czarny pióropusz dymu otulający przewrócony tramwaj.
    Potem dostrzegł ciała. I jeszcze więcej ciał.
    Leżały wszędzie gdzie gryząca zawierucha pozwoliła spojrzeć, kruche i osmalone, wiele z nich bez kończyn. Nad nimi poruszały się rozmazane sylwetki ludzi prowadzących dramatyczną walkę o ocalałych.
    Do uszu Claesa dotarły metaliczne uderzenia belki, którą jakiś żandarm próbował otworzyć zakleszczone drzwi.
    Wtedy ją zobaczył. Stała pomiędzy zgliszczami, ręce skrzyżowane na piersiach. Inspektor Declercq.
    Podszedł do niej ze zgrozą wyrysowaną na twarzy.
    – Nic panu nie jest Inspektorze Claes? – zapytała trochę obojętnie.
    – Jest… Nic…
    Wziął kilka głębokich wdechów, krztusząc się kurzem.
    – I co? – rzuciła Declercq. – Nie poznaję pana. Żadnego błyskotliwego żarciku, uroczej puenty?
    – Nie dziś.