Miniatury

  • Deszcz

    Był to pierwszy deszcz po tygodniach suszy.
    Ciężkie krople zalewały ulicę falami lejącymi się przez dachy kamienic. Szare mury i drewniane okiennice rozpływały się w przysłaniającej wszystko mgiełce i niebieskawych odcieniach nadciągającej ciemności. Strugi wody odsłaniały wgłębienia w betonowych płytkach i ciągnęły się wzdłuż chodników, mocząc też skórzane buty człowieka w płaszczu.
    Stał w ulewie już od kilku minut, z nieskrywaną ulgą przyjmując wieczorny chłód i wyciągając ręce ku niebu. Szczerzył zęby jak dziecko, choć zmarszczki na jego twarzy i bielmo na lewym oku nadawały mu surowy wygląd. Wbrew pozorom ten serdeczny uśmiech nie miał żadnego związku z pogodą.
    Chwilę temu starzec wyszedł cicho z ciemnej bramy domu. Jego dłonie spływały krwią, rozległe kieszenie wypełnione były pamiątkami, których odcięcia nie mógł sobie odmówić, a szczerze wierzył, że ich obecność w każdym wywarze podniesie jego walory alchemiczne i smakowe. Wiedział też, że Dozór depcze mu po piętach, lecz pozwolił sobie na chwilę odpoczynku i stał pośrodku burzy. Czekał aż niedawne krzyki wsiąkną dobrze w pamięć.
    Grzmoty zagłuszyły silnik podjeżdżającego samochodu i zbliżające się kroki.
    Przez szum wody przebił się spokojny głos:
    – Dobry wieczór, czy ma pan chwilę, aby porozmawiać o nekromancji?
    – Co?
    Starzec odwrócił się gwałtownie, a jego zdrowe oko rozszerzyło się na widok szybko zbliżającej się pięści.
    Rozległ się cichy trzask łamanego nosa i mężczyzna upadł prosto w kałużę.
    Próbował wstać, ale impet uderzenia całkowicie go rozbił, więc sięgnął do pasa, by złapać za rewolwer. Był szybki jak na swój wiek, lecz niewystarczająco.
    Jeden kopniak wytrącił mu broń z ręki, drugi wbił się szpicą w podbrzusze.
    Ból był tak paraliżujący, że niedoszły nekromanta przez chwilę nie mógł złapać oddechu i zebrać myśli. Nie był też w stanie stawić oporu napastnikowi, który chwycił go za nogę i bezceremonialnie ciągnął go po ziemi w kierunku samochodu.
    Ostrość wzroku wróciła dopiero, gdy głowa starca oparła się o tylne koło wozu, tuż przy sapiącej spalinami rurze wydechowej.
    Ciepła krew ciekła mu po twarzy wprost do ust, mieszała się z deszczówką i smakowała znacznie gorzej od cudzej.
    Starzec jęknął i spojrzał na wysokiego mężczyznę nad sobą. Znał tę twarz. Agent Chomsky, pies z Dozoru, odwieczny adorator młodej właścicielki pobliskiej knajpy. Że też ze wszystkich agentów to musiał być akurat taki szczeniak.
    – Pakuj się do środka – rzucił detektyw podnosząc klapę bagażnika.
    Nekromanta obrócił głowę i spojrzał do środka, prosto w przerażone oczy leżącej w środku postaci o skrępowanych rękach i nogach. Był to Anton, uliczny pijaczyna znany w okolicy z tego, że każdą propozycję uczciwej pracy odrzucał warknięciem: „Nie będziesz mi mówić jak mam żyć”.
    Co ta kreatura mogła mieć z tym wszystkim wspólnego?
    – Właź do środka.
    – Ale… tam już ktoś jest.
    – Świetnie. Może się zaprzyjaźnicie.


  • Serwus

    Tłum ludzi przesuwał się leniwie po szerokim moście łączącym brzegi potężnej rzeki przecinającej Stolicę. Filary z jasnego marmuru podpierały ponad dwieście metrów konstrukcji naprężonej pod ciężarem kolumny pojazdów opancerzonych.
    Wojskowa logistyka od lat zakładała omijanie cesarskiej metropolis i puszczanie ruchu po obwodnicy za Smoczą Doliną, lecz tym razem potrzeba zadecydowała inaczej.
    Długa linia maszyn ciągnęła się przez miasto nieprzerwanie od prawie godziny, a żandarmeria rozstawiona wzdłuż ulic dbała o jej sprawny przejazd. Wyjątkowo, by wesprzeć siły porządkowe, ściągnięto kilka plutonów piechoty z jednego z widmolandzkich fortów. Był to pomysł nie mający punktów wspólnych ze zdrowym rozsądkiem.
    W dole, na kamiennym pomoście pod przęsłem wystającym z brzegu, rozłożyła się grupa inżynierów. Co chwilę wyciągali coś z ciężkich skrzyń ustawionych w cieniu słupów, zerkali w okulary urządzeń pomiarowych i obserwowali wytrzymałość konstrukcji. Całe przedsięwzięcie po to, by setki ton jadącego żelastwa i ciekawscy ludzie, których żandarmeria miejska próbowała ściągnąć z mostu, nie runęli w zimną toń.
    Technikom przewodziła kobieta w ciemnych goglach, jasnej koszuli i spodniach z brązowej skóry. Materiał napiął się do granic możliwości.
    – Spójrz na nią. Rwałbym jak gąsienica czołgu trupa na drodze.
    – Ja też.
    Dialog wywiązał się pomiędzy dwoma żołnierzami w szarych mundurach wojsk widmolandzkich. Twarze mieli całe w bliznach, oczy podkrążone, zapadnięte, a brody pokryte twardym zarostem. Obaj stali oparci o barierkę na wysokości wjazdu na most i obserwowali z góry ludzi pracujących przy aparaturze pomiarowej.
    Choć ich zadaniem było dbanie o bezpieczeństwo przechodniów i kontrola natężonego ruchu, który dławił się na ulicach zatkanych wojskowym konwojem, nie interesowało ich żadne z powyższych. Zerkali co chwilę na krągłe kształty pani inżynier, jak wygłodniałe psy, mięli też w ustach długie źdźbła trawy wyrwane z jednej z wielkich, ozdobnych donic rozstawionych wzdłuż chodnika.
    – Przepraszam bardzo. Czy musicie być panowie tacy chamscy? – odezwała się nagle stojąca nieopodal kobieta.
    – Nie musimy, ale będziemy.
    Jedno zdanie zamknęło jej usta. Pokręciła z zażenowaniem głową, odwróciła się z powrotem w kierunku rzeki i wróciła do obserwowania zmarszczek na wodzie, lecz jej usta zamieniły się w cienką, białą linię.
    Wtem gdzieś za plecami żołnierzy zaryczał silnik, a stalowa bestia o wieży najeżonej antenami zatrzymała się tuż obok nich.
    Jeden z trepów spojrzał na niewielką odległość dzielącą jego buty od gąsienic czołgu, a jego wilcze spojrzenie przeniosło się powoli wzdłuż ciemnych płyt pancernych na klapę u szczytu maszyny. Wystawał z niej tors człowieka w skórzanej kurtce i goglach odsuniętych na czoło. Pod nimi błyszczał jasny uśmiech.
    – Serwus! – wypalił radośnie w ich kierunku. – Szare mundury, czaszki na pagonach, co? Ściągnęli was aż z Widmolandu, co? Żandarmeria nie radzi sobie sama, co?
    Nie odpowiedzieli.
    Stali przy barierce jak dwa kamienne posągi wpatrzone w czołgistę, a jedyną zmianą w ich wyglądzie był fakt, że przestali żuć trawę. Powietrze zgęstniało, a uśmiech żołnierza na wieży pojazdu rozpłynął się. Jego miejsce zastąpiło zakłopotanie.
    Zabębnił palcami o blat tarczy ochronnej i odchrząknął.
    Postanowił zacząć od nowa:
    – Ja wiem, że staracie się nas przepchnąć przez miasto jak najszybciej, ale jest sprawa. Przecieka nam zbiornik paliwa i musimy się tu gdzieś zatrzymać i to załatać. Możemy?
    Oczy jednego z Widmolandczyków rozbłysły nagle i pokiwał żywo głową.
    – No pewnie! Mamy tu niedaleko parking dla czołgów. Tuż przy przedszkolu.
    – Poważnie?
    – Nie. Wypierdalaj.


  • Uwodzenie

    – Co to w ogóle za pytanie? – parsknęła kobieta przy drugim końcu baru.
    Żołnierz wzruszył tylko ramionami i przysunął się bliżej niej.
    Wokół było ciemno i pusto. Radio grało cicho z szafy zastawionej butelkami, a za oknami kłębiła się noc i wątłe światła latarni. W głębi lokalu siedziała jeszcze jakaś obściskująca się para i starszy mężczyzna układający w swoim talerzu wzory z makaronu, lecz poza nimi nie było tu już nikogo.
    – Ależ to pytanie kluczowe… – wyrzucił z siebie wojak.
    Nachylił się jeszcze bardziej ku niej. Wionęło od niego wódką i potem. Mokre włosy opadały mu na oczy i odgarniał je co chwilę ręką uzbrojoną w kieliszek. Drugą opierał się o bar.
    Jego nowa znajoma poprawiała fałdy niebieskiej sukni, zastanawiając się przy tym czy już nie pora przerwać tej pogawędki. Powoli przestawało ją to bawić.
    – Siergiej Madera! Ty kito złamana! – huknął ktoś od progu.
    Wszystkie oczy zwróciły się w stronę otwartych drzwi.
    Stał tam człowiek w ciemnym mundurze przesiąkniętym deszczem. Przy jego nodze wisiała sztywno zamocowana kabura, z której wystawał bagnet. Na drugim biodrze pistolet. Długie buty ze skóry całe oblepione błotem. Widok ten dopełniał zmęczony wzrok rzucający gromy.
    Mężczyzna ruszył długimi krokami przez pomieszczenie i gwałtownie złapał Maderę za ubranie, próbując odciągnąć go od lady. Tamten trzymał się jednak kurczowo i rzucał pod nosem wiązanki twardych, zordańskich przekleństw.
    – Gustaw, zostaw mnie, ja tu mam niezałatwione sprawy…
    – Torpeda mówił, że cię cegłą przywita, jak przed świtem nie będziesz w forcie – warknął i trzasnął go otwartą ręką przez głowę. – Przepraszam panią najmocniej za tego durnia… – dodał zwracając się do dziewczyny.
    – Nic nie szkodzi. On jest całkiem niegroźny – odparła z uśmiechem.
    – Ja?! Niegroźny?! – wybuchnął Siergiej.
    Próbował się wyrwać i wił się dziko, lecz Gustaw nie puszczał.
    – Znowu całej jednostce wstyd przynosisz, parszywa larwo.
    Madera, zrezygnowany, przestał się rzucać i obrócił ku niemu swoje przekrwione oczy. Następnie uwiesił się jego szyi i porwał się na dramatyczny szept, który niósł się jednak po całym pomieszczeniu:
    – Nie przynoszę nam wstydu! Powiedziałem jej, że jestem z Kompanii C.
    – Ty trepie…
    – Poczekaj. Tylko się o coś zapytam i wracam z tobą, bez szarpanek. Stoi?
    Gustaw kiwnął krótko głową, dalej nie zwalniając uścisku, a tamten odwrócił się z powrotem do lady i przechylił gwałtownie kieliszek.
    Potem kaszlnął i zaczął śmiertelnie poważnie:
    – Agnes. Czy jesteś kobietą?
    Uniosła brew.
    – Oczywiście…
    – Możliwe, możliwe. Nie widziałem cię nago, więc nie mam pewności – westchnął ciężko, czując zaciskające się na jego ramionach dłonie Gustawa. – No dobrze, miejmy to już za sobą, czas nagli.
    – Nie rozumiem.
    – Możesz się rozebrać.


  • Miłość

    Ze ściany pyłu wyłoniło się dwóch jeźdźców.
    Niosły ich stępem kare konie o bujnych grzywach i potężnych pyskach. Sprawiały wrażenie lepiej zadbanych od siedzących na nich mężczyzn owiniętych poszarpanymi płaszczami. Wierzchowce objuczyli tobołami, a przez plecy przewiesili karabiny. Obaj kiwali się sennie w siodłach, jeden leżał prawie na łbie klaczy i kurczowo trzymał się za brzuch. Po twarzy spływał mu pot.
    Główna ulica miasta wyglądała jak zwęglony koryto obsypane z obu stron zgliszczami. Ciał było niewiele. Większość dawno rozsypała się w popiół płynący nadal nisko nad ziemią. Temperatura stopiła nawet dachówki kamienic. Zastygły w dziwnych formach, przemieszane z kawałkami betonu i powyginanymi latarniami wystającymi z leja pod różnymi kątami.
    Choć kilka godzin temu panował tu ogień, okolica pogrążona była w martwej ciszy. Słychać było tylko stukot kopyt.
    Jeźdźcy zatrzymali się przed budynkiem restauracji. Jej górne piętro rozsypało się po całej okolicy jak uderzone tornadem.
    Na krawężniku siedziała wybrudzona sadzą kobieta w grubej kurtce. Na głowie wykwitł jej paskudny siniak, a spojrzenie miała nieobecne, zamglone.
    Jeden z mężczyzn podjechał bliżej.
    – Uszanowanie. W którą stronę poleciał? – zapytał.
    – Co? Kto?
    – W którą stronę poleciał drakken?
    Zastygła w bezruchu. Jeździec czekał cierpliwie.
    Po chwili kobieta ocknęła się i drżącą dłonią wskazała w stronę gór widocznych ponad linią spalonych dachów.
    – Poleciał na Zimnicę. On… On chyba czegoś szuka…
    „Oj, tak. Wspaniały z niego kompas” – pomyślał jej rozmówca.
    – Dziękuję.
    – Uważajcie na siebie – dodała.
    – Dobrze. Nam tam wszystko jedno. Pokój z tobą – mruknął z przekąsem.
    Wyciągnął w jej kierunku otwartą dłoń w cesarskim pozdrowieniu, a potem kiwnął głową na kamrata i już mieli odjechać, gdy kobieta znów się odezwała:
    – Panowie wojskowi?
    – 2 Widmolandzka Kompania Coś-Tam, Coś-Tam. Już nawet nie pamiętam – odparł jeden z żołnierzy.
    Drugi cały czas milczał. Obserwował tylko ulicę udręczonym wzrokiem. Jedną ręką uciskał punkt pod żebrem, a drugą położył lekko na kaburze pistoletu.
    Pani siedząca na ziemi rozbudziła się już całkiem i spoglądała na nich wzrokiem pełnym nadziei i ekscytacji:
    – Mój syn. Widzieliście mojego syna? – zapytała.
    – Nikogo nie widzieliśmy.
    – Może poszedł na wschód… – powiedziała bardziej do siebie.
    – Wschodu już nie ma. Niech pani tu zostanie. Dobra rada od złych ludzi.
    – Panowie, musicie mi pomóc go znaleźć, proszę.
    – Nie musimy. Żegnaj.
    Po tych słowach żołnierze ruszyli naprzód. Kobieta uporczywie szła za nimi, utykając na jedną nogę. Próbowała złapać za lejce, ale nie mogła nadążyć za tempem i szybko została w tyle.
    – Ma pan dzieci? – zawołała za malejącymi postaciami.
    – A skąd ja mam wiedzieć? – odkrzyknął jeździec.
    Zbiło ją to z tropu. Zatrzymała się na skrzyżowaniu i patrzyła żałośnie na oddalających się mężczyzn. Konie przeszły w kłus i zaczęły powoli znikać w ścianie pyłu rozciągniętej przez ulicę.
    – Niech się panowie zatrzymają! W imię miłości!
    Dobiegł ją zimny śmiech.
    – Miłość? A co to takiego? To się pije?


  • Mgła

    Deszcz zacinał wściekle i lał się strugami po głowach ludzi kryjących się za zwalonym konarem.
    Oparte o niego karabiny celowały długimi bagnetami we mgłę, która tej księżycowej nocy sunęła wolno przez las. Pomiędzy drzewami wiła się niebieskawa toń. Rozpraszało ją tylko blade światło płynące smugami przez gęste morze liści w górze.
    Gdzieś na krańcach pola widzenia czaiły się powykręcane kształty. Czasem przypominały pnie drzew, innym razem nocną zwierzynę, a niekiedy wydłużały się niepokojąco i zmęczone umysły żołnierzy odnajdywały w tym widoku ludzkie sylwetki.
    Palce drżały na spustach.
    – Jeżeli któryś strzeli, to zatłukę – oświadczył sierżant.
    – Patrzą się na nas. Jak ja nienawidzę tego lasu. Przecież nawet nie ma pełni, a one wyłażą. Za nic mają przyzwoitość – wyszeptał ktoś obok.
    – Ty, poeta, stul pysk.
    – Racja. Kto wie, co im może przyjść na myśl w tych dzikich umysłach.
    – Zamkniesz się wreszcie?
    Nie usłyszeli nawet, gdy od strony obozu podszedł do nich inkwizytor.
    Był to Reinhart, postać znana w Widmolandzie. Ciągnęło się za nim pasmo dziwnych historii i jeszcze dziwniejszych plotek, z których wiele urosło do rozmiarów baśni. Czasem straszono nim niesforne dzieci.
    Otaczała go specyficzna aura budząca zimne dreszcze na plecach. Może to tylko blask księżyca, a może rzeczywiście oczy błyszczały mu jak u wilka.
    Pod zwykłym wojskowym płaszczem kryło się coś przypominającego skórzany pancerz. Przy pasie wisiał lekko zakrzywiony miecz, a na drugim biodrze kabura z pistoletem.
    Żołnierze zesztywnieli. Patrzyli gdzieś na boki, omijali spojrzeniami pokrytą bliznami twarz nocnego gościa.
    Sierżant jako jedyny próbował coś powiedzieć, lecz słowa ugrzęzły mu w gardle i tylko niezręcznie chrząknął, a potem wyciągnął palec we mgłę.
    Jej zimne macki przysuwały się coraz bliżej, a zatopione w niej cienie ożywiły się.
    Inkwizytor wyciągnął miecz z pochwy i ruszył przed siebie.
    Kroki stawiał ostrożnie i bezgłośnie.
    Zatrzymał się raptownie, gdy jego sylwetka była już tak oddalona, że sama zamieniła się prawie w jedną z tych fantasmagorii.
    Rozłożył szeroko ręce i dało się słyszeć wyraźne:
    – Jakiś problem?
    Pytanie zawisło w powietrzu.
    Kształty poruszały się jeszcze chwilę, jakby oceniając sytuację, a potem zaczęły wolno cofać się i rozpływać w noc.
    Reinhart schował miecz i szybkim krokiem wrócił w stronę oddziału. Żołnierze rozsunęli się, gdy przeszedł po konarze i ruszył w głąb obozu.
    – Koty, koty… – mruczał.
    W chłodnym powietrzu niosło się nawoływanie jakiegoś nocnego ptaka, a mgła przestała już zachowywać się nadzwyczajnie. Nadal jednak mogło w sobie kryć wszystko, bo nic nie było pewne w tych lasach.
    Pierwszy odezwał się oddziałowy poeta:
    – Boję się tego naszego inkwizytora, sierżancie.
    – To jest nas dwóch.


  • Czołg

    Taksówkarz przyglądał się z zaciekawieniem krzątaninie przy czołgu zaparkowanym po drugiej stronie ulicy. Odwijał kolejną bułkę z papieru i chłonął wzrokiem rzadki widok.
    To była jedna z tych wielkich, zdobycznych maszyn używanych podczas Zamieci. Dziesiątki ton czarnego metalu wyrzucały z siebie kłęby dymu w takt miarowego warkotu ogromnego silnika. Wygiętą wybuchem kanciastą wieżę pokrywała siatka maskująca, która, źle zamocowana, powiewała swobodnie na wietrze. Na tylnej płycie pancernej ktoś wymalował niedbały napis: „Gońcie się z tym przeciwpancernym”. Te obite pociskami blachy mogły mieć i sto lat, jak nie więcej.
    Wcale nie zmniejszało to zagrożenia, które niosła ze sobą dziesięciometrowa lufa o niszczycielskim kalibrze. Wycelowano ją nonszalancko w budynek poczty.
    Ostatni żołnierz wybiegł z monopolowego z pamiątką pod pachą i wskoczył zgrabnie na błotnik czołgu. Siedzący wyżej zastukali w klapę i stalowe monstrum ruszyło przed siebie z zadziwiającą werwą, zrywając za sobą kilka płytek chodnikowych.
    Kierowca przyjrzał się malejącym sylwetkom czołgistów.
    „Typowe widmolandzkie jegry. Co za trepy. Ich to chyba partiami robią po tych przeklętych lasach” – pomyślał z zażenowaniem i wgryzł się w drugie śniadanie.
    Wtem drzwi taksówki otworzyły się i do środka wpadł wysoki mężczyzna w jasnym płaszczu i kapeluszu na głowie. Wyglądał jak agent Dozoru, łowca nagród, a może jakiś inny awanturnik.
    – Za tamtym czołgiem! – huknął.
    Taksówkarz westchnął, upuścił bułkę i depnął na gaz.
    Nie należał do ludzi, którzy całe życie czekali na ten kurs, więc bez nuty ekscytacji oglądał w lusterku jak tamten wysypuje na kolana naboje, odchyla bębenek rewolweru i ładuje go trzęsącymi się rękoma.
    Samochód wpadł w zakręt i wjechał w wąską ulicę, zostawiając za sobą osłupiałych przechodniów. Ludzie w kawiarniach podnosili głowy, zaskoczeni piskiem opon taksówki pędzącej pomiędzy wysokimi kamienicami.
    Odległość dzieląca ją od czołgu zdawała się jednakże nie zmniejszać.
    Pasażer syknął coś pod nosem.
    – Czy ta pucha może jechać szybciej? – wybuchnął w końcu.
    – No pewnie. Już wchodzę w nadprzestrzeń.