-
Poświata
Pomarańczowa poświata wydobywała z mroku brudne twarze żołnierzy stojących na skraju linii lasu.
Łąkę przed nimi dawno przygniotła już noc. Puste pole otwierało się na rozciągnięty po horyzoncie kręgosłup miasta, na którym wirowały ognie niezliczonych pożarów. W niebo bił czerwony żar i rozlewał się nad zgliszczami ponurą łuną.
Stojący na przedzie oddziału technik poprawił poobijany plecak z radiostacją i odwrócił się nagle z dziwnym uśmiechem:
– Panowie. Odkryłem właśnie jedyne uniwersalne i zupełnie ponadczasowe lekarstwo na międzygalaktyczny komunizm, na nieszczęśliwą miłość, na tę aktorkę z naszego teatru, na brak wina, na smoki i wrogą armię, na dziesiątkujące ludzkość zarazy. Na wszystko ogółem.
Gdzieś na wschodzie rozległ się straszliwy łomot i towarzysząca mu kanonada świstów. Znad lasu w oddali wzbiły się dziesiątki jasnych smug. Za rakietami ciągnęły się ogony iskier, jeden za drugim, i przelatywały nisko nad lasem by uderzyć w końcu w rozsypane na przedmieściach łańcuchy kamienic.
– A cóż to za lekarstwo? – mruknął ktoś z tyłu.
– Napalm.
-
Generał
– Nie jestem generałem, Dima! – huknął sierżant Löse. – Przestań mnie wreszcie tak nazywać!
Barczysty podoficer przeszedł przez próg i zamaszystym ruchem zatrzasnął za sobą drzwi.
W ciemnym pomieszczeniu zapadła cisza. Pozostał w nim wyprostowany jak struna żołnierz o młodej, wychudzonej twarzy pokrytej perłami potu. Malował się na niej wyraz głębokiej konsternacji. Jedna brew uniesiona wyżej, brązowe oczy wpatrzone pusto w zaszronione okno, przez które sączyło się do środka mdłe światło widmolandzkiego poranka.
– Przeklęte typy z Inspektoratu – wycedził ktoś na zewnątrz.
Drzwi otworzyły się z rozmachem, przeciąg zaciągnął ze sobą trochę śniegu, a do środka wszedł kapitan Zima w futrzanym płaszczu. Ściągnął rękawice, otrzepał buty i ruszył korytarzem w kierunku swojego gabinetu.
– Dima, zaparz mi herbatę – rzucił za sobą.
Skamieniały chłopak prawie podskoczył na te słowa. Uśmiechnął się szeroko, a jego spojrzenie nabrało życia. Nareszcie miał zajęcie!
Złapał haust powietrza i uniósł wysoko głowę:
– Tajest, generale!
-
Pluton
Goniec rzucił się przed siebie i padł na twarz, a ziemia za nim bryznęła w górę ciemnym gejzerem i zasypała wszystko wokół pyłem.
Mężczyzna otworzył załzawione od dymu oczy i rozejrzał się szybko po płytkim okopie, który ciągnął się po lesie poszarpaną wstęgą.
Przywodziła ona na myśl wyschnięte koryto rzeki. Wśród drzew świstały co chwilę jasne smugi pocisków, a po puszczy przewalało się echo odległych wybuchów i głuchy terkot broni maszynowej. Wysunięte zza umocnień karabiny straszyły długimi bagnetami o zardzewiałych i wyszczerbionych ostrzach. Ciemnoszare mundury, szaliki, chusty, bandany, a przede wszystkim trupie czaszki ponad zdobionymi wizerunkami smoków pagonami sugerowały, że dziesiątki żołnierzy wokół należały do którejś z widmolandzkich kompanii karnych.
Kurier przekręcił się na bok i spojrzał prosto w puste oczy leżącego na plecach piechociarza, który mocował się z zamkiem karabinu:
– Kto tutaj dowodzi?
– A skąd ja mam wiedzieć? – rzucił tamten beznamiętnie. – Ja tu jestem rekreacyjnie.
Z każdym kolejnym jego słowem unosząca się wokół woń alkoholu wzbierała na sile. Posłaniec posłał długie spojrzenie manierce, która wisiała u pasa jego rozmówcy. Zdobił ją błękitny wizerunek kawalerzysty, który przywiódł ze sobą wspomnienie jadącej ulicą gwardii cesarskiej.
Mężczyzna drgnął nerwowo, gdy z zamyślenia wyrwał go odległy krzyk.
– Czy wszyscy w tym okopie są pijani? – zapytał nagle.
– Chyba nie widziałeś innych plutonów.
Mechanizm wewnątrz broni zaskoczył wreszcie z metalicznym szczękiem, a zimne oblicze żołnierza na moment wypełnił drapieżny uśmiech satysfakcji.
Goniec, całkowicie już zbity z tropu, spróbował ponownie:
– Muszę przekazać wieści dowództwu. Gdzie jest wasz Sztab? – tłumaczył żywo. – W dłuższej perspektywie grozi wam uderzenie z zachodu. Wbijają się wam powoli we flankę.
– Nam nie grozi dłuższa perspektywa.
-
Metadon
Kolejny głuch huk zatrząsł hermetycznie szczelną komorą.
Niebieskie rozbłyski tańczyły przez chwilę na przyciemnianych goglach mężczyzny stojącego po drugiej stronie szyby.
– Testy zderzeniowe są jak metadon dla narkomana – przełknął głośno ślinę. – Wie pan, kapitanie… manekiny nie krzyczą.
Oparty o ścianę kapitan Zima posłał mu pełne współczucia spojrzenie i przeniósł je z powrotem na wypełnione metalowymi odłamkami wnętrze kabiny. Pod zimną maską stoickiego spokoju kryła się chęć sięgnięcia do kabury.
„Wariat jakiś” – pomyślał oficer i przez chwilę zastanawiał się czy nie wypowiedział tego na głos.
– Proszę zapewnić Stolicę, że my tutaj w Inspektoracie dołożymy wszelkich starań, by prototyp wzbił się w powietrze jeszcze w tym roku – powiedział naukowiec i ruszył żwawo w kierunku wyjścia.
– Proszę za mną, kapitanie, pokażę panu smoki.
-
Nekromanta
W dusznych murach pracowni alchemicznej krzątają się rozlane w ciemności postury dwóch mężczyzn. Płyn wirujący wolno w miedzianym naczyniu fosforyzuje zieloną poświatą, która oświetla pochylonego nad opasłą księgą Nekromantę. Widmowe światło rysuje na ścianie kontury człowieka o twarzy zasłoniętej maską z rogatej czaszki jelenia. Skórzana rękawica trzeszczy, zaciska się na czymś, i do garnka skapuje powoli krew.
Stojący nieco w tyle młody adept sztuki tajemnej przygląda się wszystkiemu uważnie i wodzi wzrokiem od złowrogiej postaci Mistrza do próbówek i przyrządów na stole.
Wreszcie jego spojrzenie skupia się na flaszce alkoholu:
– A ta wódka to po co, Mistrzu?
– Do picia, debilu.