Przed tylnym wejściem do knajpy słychać było przytłumione przyśpiewki, z których większość była nieprzyzwoita, niektóre wręcz chamskie. Zlewały się z przygrywającymi im gitarami i rytmicznym dudnieniem dziesiątek butów o drewnianą podłogę.
Wszystko to świadczyło o tym, że tego wieczoru klientelę stanowiła załoga jednego z widmolandzkich legionów, która zajechała na przepustce aż tutaj, na przedmieścia Stolicy.
Od ścian zaczęła się właśnie odbijać żołnierska piosenka o mgłach Widmolandu, gdy pośrodku ciemnej uliczki pojawił się wysoki mężczyzna. Jak wielu agentów Dozoru, on również nosił kapelusz z szerokim rondem i długi płaszcz.
Zbliżył się do wejścia serwisowego rozśpiewanego lokalu, zapukał cicho i wszedł do środka.
Kuchnię ogarniał półmrok i zaduch. Niedomknięte drzwi wpuszczały do środka jasny snop światła, w którym tańczyły cienie ludzi bawiących się w głębi karczmy.
Gość oparł się o ścianę i zaczął bawić rękawiczką, nie spuszczając wzroku z ciemnowłosej dziewczyny pochylonej nad parującymi naczyniami.
– A co tutaj robi mój ulubiony detektyw? – zapytała Agnes – Za płytko go zakopałam, co?
Uśmiechnął się ciepło, a ich oczy spotkały się.
– Przechodziłem obok i pomyślałem, że miło byłoby cię zobaczyć.
– Wspaniale. Podejdź bliżej, posmakujesz zupy.
Jego ciężkie buty obudziły skrzypiącą podłogę, gdy dużymi krokami zbliżył się do zawalonego warzywami stołu.
Stał teraz bardzo blisko Agnes. Czuł wyraźnie jej zapach, tę mieszankę kwiatów, gorący oddech niosący ze sobą subtelną woń brzoskwiń.
Minęła chwila nim dziewczyna poruszyła się wreszcie i nabrała łyżką zupy z garnka. Podsunęła mu ją pod nos.
– I jak pachnie?
– Jak pożar w prosektorium.
Pomieszczenie wypełnił melodyjny, kobiecy śmiech.