– Proszę pana, ale ja…
– …wtedy go zobaczyłem! Urósł nad drogą jak wzbierająca burza. Chciałem krzyczeć, ale ten widok odebrał mi mowę, zmroził krtań jak krew w żyłach. Stałem tam jak niemowa. Nie mogłem z siebie nic wydusić, nawet gdy patrzyłem na ciało sierżanta uderzające w drzewo. Trzasnął o nie jak łamana gałąź… Jak sucha gałąź, rozumie to pani?
Przysunął się bliżej niej.
Padło na niego wąskie pasmo światła ulicznych latarni. Czuła emanujący z niego niepokój i napięcie drgające na ściągniętych wargach. Jego oczy nie widziały tramwaju sunącego spokojnie ulicami śpiącej Stolicy. Przerażone spojrzenie dawno przestało wodzić po po siedzeniach pustego przedziału. Wszystko rozpłynęło się we mgle wspomnień.
– Widziałem jak mój pluton zamienia się w rozlaną na asfalcie czerwoną breję. Chłopcy wzywali swoje matki, bogów, Cesarza. I ten metaliczny skowyt. Słyszę go tak samo wyraźnie jak wtedy… – przełknął głośno ślinę. – Nie byliśmy wystarczająco czujni. Widmoland nie wybacza, rozumie to pani?
Stukot szyn jakby się wzmógł. Westchnęła ciężko i przestała się bawić zawieszonym na szyi plastikowym identyfikatorem. Spróbowała się uśmiechnąć. Nocne kursy bywały dziwne.
– Rozumiem, oczywiście, ale ja naprawdę musze sprawdzić ten bilet.