Tłum ludzi przesuwał się leniwie po szerokim moście łączącym brzegi potężnej rzeki przecinającej Stolicę. Filary z jasnego marmuru podpierały ponad dwieście metrów konstrukcji naprężonej pod ciężarem kolumny pojazdów opancerzonych.
Wojskowa logistyka od lat zakładała omijanie cesarskiej metropolis i puszczanie ruchu po obwodnicy za Smoczą Doliną, lecz tym razem potrzeba zadecydowała inaczej.
Długa linia maszyn ciągnęła się przez miasto nieprzerwanie od prawie godziny, a żandarmeria rozstawiona wzdłuż ulic dbała o jej sprawny przejazd. Wyjątkowo, by wesprzeć siły porządkowe, ściągnięto kilka plutonów piechoty z jednego z widmolandzkich fortów. Był to pomysł nie mający punktów wspólnych ze zdrowym rozsądkiem.
W dole, na kamiennym pomoście pod przęsłem wystającym z brzegu, rozłożyła się grupa inżynierów. Co chwilę wyciągali coś z ciężkich skrzyń ustawionych w cieniu słupów, zerkali w okulary urządzeń pomiarowych i obserwowali wytrzymałość konstrukcji. Całe przedsięwzięcie po to, by setki ton jadącego żelastwa i ciekawscy ludzie, których żandarmeria miejska próbowała ściągnąć z mostu, nie runęli w zimną toń.
Technikom przewodziła kobieta w ciemnych goglach, jasnej koszuli i spodniach z brązowej skóry. Materiał napiął się do granic możliwości.
– Spójrz na nią. Rwałbym jak gąsienica czołgu trupa na drodze.
– Ja też.
Dialog wywiązał się pomiędzy dwoma żołnierzami w szarych mundurach wojsk widmolandzkich. Twarze mieli całe w bliznach, oczy podkrążone, zapadnięte, a brody pokryte twardym zarostem. Obaj stali oparci o barierkę na wysokości wjazdu na most i obserwowali z góry ludzi pracujących przy aparaturze pomiarowej.
Choć ich zadaniem było dbanie o bezpieczeństwo przechodniów i kontrola natężonego ruchu, który dławił się na ulicach zatkanych wojskowym konwojem, nie interesowało ich żadne z powyższych. Zerkali co chwilę na krągłe kształty pani inżynier, jak wygłodniałe psy, mięli też w ustach długie źdźbła trawy wyrwane z jednej z wielkich, ozdobnych donic rozstawionych wzdłuż chodnika.
– Przepraszam bardzo. Czy musicie być panowie tacy chamscy? – odezwała się nagle stojąca nieopodal kobieta.
– Nie musimy, ale będziemy.
Jedno zdanie zamknęło jej usta. Pokręciła z zażenowaniem głową, odwróciła się z powrotem w kierunku rzeki i wróciła do obserwowania zmarszczek na wodzie, lecz jej usta zamieniły się w cienką, białą linię.
Wtem gdzieś za plecami żołnierzy zaryczał silnik, a stalowa bestia o wieży najeżonej antenami zatrzymała się tuż obok nich.
Jeden z trepów spojrzał na niewielką odległość dzielącą jego buty od gąsienic czołgu, a jego wilcze spojrzenie przeniosło się powoli wzdłuż ciemnych płyt pancernych na klapę u szczytu maszyny. Wystawał z niej tors człowieka w skórzanej kurtce i goglach odsuniętych na czoło. Pod nimi błyszczał jasny uśmiech.
– Serwus! – wypalił radośnie w ich kierunku. – Szare mundury, czaszki na pagonach, co? Ściągnęli was aż z Widmolandu, co? Żandarmeria nie radzi sobie sama, co?
Nie odpowiedzieli.
Stali przy barierce jak dwa kamienne posągi wpatrzone w czołgistę, a jedyną zmianą w ich wyglądzie był fakt, że przestali żuć trawę. Powietrze zgęstniało, a uśmiech żołnierza na wieży pojazdu rozpłynął się. Jego miejsce zastąpiło zakłopotanie.
Zabębnił palcami o blat tarczy ochronnej i odchrząknął.
Postanowił zacząć od nowa:
– Ja wiem, że staracie się nas przepchnąć przez miasto jak najszybciej, ale jest sprawa. Przecieka nam zbiornik paliwa i musimy się tu gdzieś zatrzymać i to załatać. Możemy?
Oczy jednego z Widmolandczyków rozbłysły nagle i pokiwał żywo głową.
– No pewnie! Mamy tu niedaleko parking dla czołgów. Tuż przy przedszkolu.
– Poważnie?
– Nie. Wypierdalaj.