Pomarańczowa poświata wydobywała z mroku brudne twarze żołnierzy stojących na skraju linii lasu.
Łąkę przed nimi dawno przygniotła już noc. Puste pole otwierało się na rozciągnięty po horyzoncie kręgosłup miasta, na którym wirowały ognie niezliczonych pożarów. W niebo bił czerwony żar i rozlewał się nad zgliszczami ponurą łuną.
Stojący na przedzie oddziału technik poprawił poobijany plecak z radiostacją i odwrócił się nagle z dziwnym uśmiechem:
– Panowie. Odkryłem właśnie jedyne uniwersalne i zupełnie ponadczasowe lekarstwo na międzygalaktyczny komunizm, na nieszczęśliwą miłość, na tę aktorkę z naszego teatru, na brak wina, na smoki i wrogą armię, na dziesiątkujące ludzkość zarazy. Na wszystko ogółem.
Gdzieś na wschodzie rozległ się straszliwy łomot i towarzysząca mu kanonada świstów. Znad lasu w oddali wzbiły się dziesiątki jasnych smug. Za rakietami ciągnęły się ogony iskier, jeden za drugim, i przelatywały nisko nad lasem by uderzyć w końcu w rozsypane na przedmieściach łańcuchy kamienic.
– A cóż to za lekarstwo? – mruknął ktoś z tyłu.
– Napalm.