Deszcz zacinał wściekle i lał się strugami po głowach ludzi kryjących się za zwalonym konarem.
Oparte o niego karabiny celowały długimi bagnetami we mgłę, która tej księżycowej nocy sunęła wolno przez las. Pomiędzy drzewami wiła się niebieskawa toń. Rozpraszało ją tylko blade światło płynące smugami przez gęste morze liści w górze.
Gdzieś na krańcach pola widzenia czaiły się powykręcane kształty. Czasem przypominały pnie drzew, innym razem nocną zwierzynę, a niekiedy wydłużały się niepokojąco i zmęczone umysły żołnierzy odnajdywały w tym widoku ludzkie sylwetki.
Palce drżały na spustach.
– Jeżeli któryś strzeli, to zatłukę – oświadczył sierżant.
– Patrzą się na nas. Jak ja nienawidzę tego lasu. Przecież nawet nie ma pełni, a one wyłażą. Za nic mają przyzwoitość – wyszeptał ktoś obok.
– Ty, poeta, stul pysk.
– Racja. Kto wie, co im może przyjść na myśl w tych dzikich umysłach.
– Zamkniesz się wreszcie?
Nie usłyszeli nawet, gdy od strony obozu podszedł do nich inkwizytor.
Był to Reinhart, postać znana w Widmolandzie. Ciągnęło się za nim pasmo dziwnych historii i jeszcze dziwniejszych plotek, z których wiele urosło do rozmiarów baśni. Czasem straszono nim niesforne dzieci.
Otaczała go specyficzna aura budząca zimne dreszcze na plecach. Może to tylko blask księżyca, a może rzeczywiście oczy błyszczały mu jak u wilka.
Pod zwykłym wojskowym płaszczem kryło się coś przypominającego skórzany pancerz. Przy pasie wisiał lekko zakrzywiony miecz, a na drugim biodrze kabura z pistoletem.
Żołnierze zesztywnieli. Patrzyli gdzieś na boki, omijali spojrzeniami pokrytą bliznami twarz nocnego gościa.
Sierżant jako jedyny próbował coś powiedzieć, lecz słowa ugrzęzły mu w gardle i tylko niezręcznie chrząknął, a potem wyciągnął palec we mgłę.
Jej zimne macki przysuwały się coraz bliżej, a zatopione w niej cienie ożywiły się.
Inkwizytor wyciągnął miecz z pochwy i ruszył przed siebie.
Kroki stawiał ostrożnie i bezgłośnie.
Zatrzymał się raptownie, gdy jego sylwetka była już tak oddalona, że sama zamieniła się prawie w jedną z tych fantasmagorii.
Rozłożył szeroko ręce i dało się słyszeć wyraźne:
– Jakiś problem?
Pytanie zawisło w powietrzu.
Kształty poruszały się jeszcze chwilę, jakby oceniając sytuację, a potem zaczęły wolno cofać się i rozpływać w noc.
Reinhart schował miecz i szybkim krokiem wrócił w stronę oddziału. Żołnierze rozsunęli się, gdy przeszedł po konarze i ruszył w głąb obozu.
– Koty, koty… – mruczał.
W chłodnym powietrzu niosło się nawoływanie jakiegoś nocnego ptaka, a mgła przestała już zachowywać się nadzwyczajnie. Nadal jednak mogło w sobie kryć wszystko, bo nic nie było pewne w tych lasach.
Pierwszy odezwał się oddziałowy poeta:
– Boję się tego naszego inkwizytora, sierżancie.
– To jest nas dwóch.