Konwój

Deszcz zmywał wzgórze falami gęstego błota lejącego się powoli w dół stromego zbocza. Wichura zagłuszała nawet ryki kolumny ciężarówek rozciągniętej wzdłuż doliny.
Do szczytu wzniesienia zbliżał się ciężkimi krokami człowiek w płaszczu. Goniec bluzgał pod nosem na cały świat, a burza wciskała mu słowa z powrotem do ust. Krew się w nim gotowała na myśl o widmolandzkich trepach, z którymi przyjdzie mu zaraz rozmawiać. Dla niego byli wypełnionymi sarkazmem worami z mięsem, które poza zabijaniem potrafiły tylko patrzeć z politowaniem na wszystkich, którzy nie nosili trupich czaszek na pagonach.
Ze ściany wody wyłoniły się światła postojowe samochodu i sylwetki piechociarzy zebranych nad leżącym u ich stóp ciałem. Wycie wiatru przycichło nieco i dało się usłyszeć szczątki rozmowy.
– Znalazłem go przy turbinie. One są tak głośne, że nic nie jest w stanie ich przekrzyczeć, a jemu się udało… Spójrzcie na te rany. Wilki śnieżne, jak nic.
– Ciągną się za nami od przełęczy.
Mężczyzna skierował się w ich stronę i dopiero z bliskiej odległości był w stanie odróżnić dowódcę od reszty żołnierzy. Z czapki oficerskiej spływały strugi deszczu i mieszały się z krwią broczącą z paskudnej rany nad lewym okiem. Człowiek ten miał w tych swoich ostrych rysach twarzy jakiś nieuchwytny pierwiastek upodabniający go do postaci z komiksu.
Burza uniemożliwiła określenie stopnia.
Goniec zebrał w sobie ostatki sił, zasalutował i spróbował przekrzyczeć nawałnicę:
– Jestem z konwoju logistycznego!
– Wybornie! Ja w pewnym sensie też! – wykrzyknął tamten. – Pułkownik Lange, dystrybucja amunicji w stronę wroga. Kompania D. W wolnym czasie zajmujemy się towarzyską wymianą ołowiu z naszymi nowymi znajomymi zza rzeki. Czym mogę służyć jaśnie panu?
„Zaczyna się” – pomyślał goniec i spróbował jeszcze raz.
– Przyjechał konwój ze sprzętem. Jakieś specjalne życzenia?
– Pokój na świecie.