– Nie jestem generałem, Dima! – huknął sierżant Löse. – Przestań mnie wreszcie tak nazywać!
Barczysty podoficer przeszedł przez próg i zamaszystym ruchem zatrzasnął za sobą drzwi.
W ciemnym pomieszczeniu zapadła cisza. Pozostał w nim wyprostowany jak struna żołnierz o młodej, wychudzonej twarzy pokrytej perłami potu. Malował się na niej wyraz głębokiej konsternacji. Jedna brew uniesiona wyżej, brązowe oczy wpatrzone pusto w zaszronione okno, przez które sączyło się do środka mdłe światło widmolandzkiego poranka.
– Przeklęte typy z Inspektoratu – wycedził ktoś na zewnątrz.
Drzwi otworzyły się z rozmachem, przeciąg zaciągnął ze sobą trochę śniegu, a do środka wszedł kapitan Zima w futrzanym płaszczu. Ściągnął rękawice, otrzepał buty i ruszył korytarzem w kierunku swojego gabinetu.
– Dima, zaparz mi herbatę – rzucił za sobą.
Skamieniały chłopak prawie podskoczył na te słowa. Uśmiechnął się szeroko, a jego spojrzenie nabrało życia. Nareszcie miał zajęcie!
Złapał haust powietrza i uniósł wysoko głowę:
– Tajest, generale!