Trupojad

Ciało było cięższe od sumienia kata.
Gdy złożyli je wreszcie w dziurze pod wbitą w ziemie łopatą, zajęło im dłuższą chwilę nim odzyskali oddech, dysząc chrapliwie w cieniu korony sinej olchy chylącej się ku nim jak szubienica.
Wokół rozpościerały się zgniłe połacie Żelaznych Bagien, martwych trzęsawisk przetkanych niską wstęgą mgły, która owijała ciasno wystające z wody kikuty drzew i krzaków.
Gdzieniegdzie można było również dostrzec przeżarte rdzą sylwetki pojazdów na wpół pożartych przez żarłoczny, gęsty muł.
– Mogliśmy mu kazać go wykopać, jak na starych filmach… – stwierdził Douglass.
– Przecież miał połamane ręce – odburknął Forrest.
– No tak – wysapał. – Trzeba go będzie zasypać wapnem, bo go trupojady wywęszą.
Douglass odetchnął wreszcie, odszedł kilka kroków od szpadla, pochylił się nad czarnym foliowym workiem pod nimi i rozpiął rozporek.
– Co ty wyprawiasz?
– Piwo ciśnie, a jemu i tak wszystko jedno…
– Ale mnie nie!
Wtem rozległ się za nimi urwany pisk, prawie skrzek.
Odwrócili się synchronicznie jak tańczące figury z mechanicznych zegarów zdobiących przepastne ratusze cesarskiego Inspektoratu: Douglass z karabinem opartym niezręcznie o biodro, Forrest z pękniętym nożem w wielkiej łapie i równie spękanym garniturem wyszczerzonych zębów.
Stał nie dalej jak trzydzieści metrów od nich.
Nadgryziony grzyb wystawał mu z ust; może go właśnie jadł, a może mu wyrósł.
Puste spojrzenie otwartych źrenic o barwie mleka z krwią, choć pozornie bez wyrazu, zdawało się mieć zaklęte w sobie przerażenie. Zastygł na chwilę w bezruchu w tej swojej porwanej kamizelce i drelichowych spodniach, a potem najwyraźniej porzucił nadzieję i rzucił się do ucieczki.
Forrest splunął na ziemię.
– Zbierał grzyby… jebany… – wyrzucił z niedowierzaniem. – No łap go!
– Po co? Trupojady nie kapują.
– Prędzej czy później wszyscy kapują, Douglass. Zwłaszcza trupojady.
Po tych słowach wyrwał mu karabin i przesadził wykop długim susem kulawej gazeli, pędząc przed siebie chwiejnymi krokami, grzęznąc w błocie zatęchłego trzęsawiska i przeklinając nieco za duże buciory, które przymierzał przed chwilą, gdy jeszcze były ciepłe.
– Gdyby to mnie mordowali, to nikt by tu nie przylazł, kurwa nikt! – ryczał oddalając się.
Douglass westchnął, wsłuchał się chwilę w chlupot butów Forresta, w metaliczny klekot zaciętego magazynka karabinu, z którym walczył, w dzikie zawodzenie przegniłego turysty wspinającego się po wraku czołgu i rzucającego grzybami w goniącego go oprawcę.
Spuścił wzrok na foliowy worek i sięgnął do rozporka.